Jesteś tutaj

Kościelne potyczki z Rytuałem

Andrzej Jóźwik

Jak mówić o relacji człowiek współczesny – duchowość, nie wdając się w spór o religię? Rytuał "Oto człowiek" stanowił taką próbą. Nie rozstrzygamy, czy udaną. Jednak wejście w przestrzeń sakralną, uzbrojeni w narzędzia ze świata téchnē - baterię telewizorów, głośniki generujące ścianę dźwięku, figuratywną animacją oraz video artem – wydał nam się frapującym eksperymentem. Na tyle wyjątkowym, że choć od zdarzenia upłynęło przeszło 10 lat, zadajemy sobie pytanie, jakim cudem do niego doszło.

W niedzielę, o pełnej godzinie, kościoły się zapełniają. W dni powszechnie są zazwyczaj puste. Ten rytm mówi wiele o indywidualnej eschatologii, w której kluczową rolę odgrywa raczej rutyna, a religia postrzegana jest jako wypróbowana metoda opanowywania lęku. Kościelna fasady, pozbawione reklam, nie elekryzują tak uwagi przechodniów uwagi. Wzrok wędruje ku wieżom, jeśli w wędrówce po mieście szukamy punktów orientacyjnych. Współczesność uwalnia kościóły od znaczenia. Współczesność obchodzi się bez pomocy hierofanii.

Rytuał "Oto człowiek" ma swój początek w krytycznym namyśle nad uzurpacją nowoczesnego rozumu. W racjonalizatorskim zapale wpycha on w odchłań bezsensu każde nie dające się - pojęciowo i percypcyjnie - ogarnąć zjawiska, z duchowością na czele. Akurat analiza i interpretacja historii Chrystusowego Zbawienia niejako wzorcowo wymyka się instrumetalnemu rozumowi. Tyle, że on nie tyle przed Tajemnicą abdykuje, przyznając się do klęski, lecz na mocy arbitralnej omnipotencji sens rozważań nad kluczowym przesłaniem religii hrześcijańskiej unieważnia. Nieracjonalność sprowadza do braku znaczenia.

Osią Rytuału "Oto człowiek" była monochromatyczna animacja Arka Bagińskiego pod tym samym tytułem. Nawiązując do motywu Drogi Krzyżowej, transponuje ją w scenerię dystopijnej przyszlości. Live act Job Karmy i kuratorski pokaz filmów z kolekcji WRO dopełniały całość.

Braliśmy od początku pod uwagę katedrę św. Marii Magdaleny z jej monumentalną nawą i surowym wnętrzem. Od XVI wieku, jako własność rady miejskiej, przypisana była wyznawcom ewangelickim. Dziś kojarzy się wielu głównie z koncertami Wratislavi Cantans.

Zależało nam, aby Rytuał "Oto człowiek" rozgrywał się w kościele. Jako cykl interdyscyplinarych działań, projekt stanowi rodzaj komunikacyjnej hybrydy instalowanej w przestrzeniach nieoczywistych, które działaniom artysty łatwo się nie poddają. Stąd elektrociepłownia, parę lat później miejski deptak, bar mleczny, park a nawet czarnobylska zona. Czy miejsce kultu i obrzędu, do takich szczegółnych obszarów nie należy? Jego adaptacja wymaga zabiegów wykraczającących poza kuratorskie-galeryjne przygotowania.

Stanęliśmy przed dylematem: w jaki sposób zaprojektować i urzeczywistnić ten rodzaju sytuacji, w której artysta, świadomy kompromisów, wchodzi w obszar sacrum na własnych warunkach, z zachowaniem twórczej autonomii?

Katedra św. Marii Magdaleny należy dziś do mniejszościowego Kościoła Poskokatolickiego. W warstwie liturgicznej pozostaje on katolickim, zwierzchności papieskiej nie uznaje. Zarządzany synodalnie w kwestii celibatu ma inne zdanie niż dominujący w Polsce rzymscy katolicy.

Przytoczyć szczegółów rozmowy z proboszczem, która miałą miejsce w 2003 roku, dziś nie sposób. Pewne jest, że nie odnosiliśmy się ani do dokrynalnych różnic, ani antycypowanego przeczucia o większej otwartości w porównaniu z kościołem rzymskokatolickim. Kluczowy był klimat zaufania. "Rytuał musi dawać nadzieję" - to jedyny warunek postawiony przez duchownego. Tylko tyle, albo aż tyle; od początku, do końca, działaliśmy mając wolną rękę.

Od strony formalnej "Rytuał" był ekspresjonistyczny aktem, operującym agresywną wizualnym polifonią. Nie było naszą intencją odwoływanie się do tradycji misterium i obrzędu. Na pierwszy plan wybijało się doświadczenie eksplorowania czegoś nieoczywistego. Pod sklepieniem gotyckiej światyni rozbrzmiewała po raz pierwszy neoindustrialna muzyka. Wymowa projektu, arsenal użytych środków, u niejednego duchownego rodziłby obawy o zgodność z kościelną ortodoksją.

Dla tego typu wydarzeń, w kościołach wyznania rzymskokatolickiego miejsca raczej nie ma. Choć – patrząc bezstronny – dzieje się tak nie tylko z powodu konserwatyzmu księży. Po pierwsze, publiczna debata na temat religii, uruchamia spiralę konfliktu, kończącego się kruszeniem kopi o instytucjanalizację kultu, ateizm, racjonalizm, dogmaty, aborcję i celibat itp. Pogłębiają się podziały, oponenci mają problem z okazywaniem sobie szacunku.

Po drugie, Kościół, rozumiany jako instytucja, ma ambicje bycia autorytetem, ale i zarazem ofiarą, co z góry określa hierarchię, której należy się bezwzględnie podporządkować. Partnerstwo nie wchodzi w grę. Kościół widzi siebie w roli oblężonej twierdzy, bliżej mu do bycia "w izolacji", a nie do "enklawy", słowo to budzi w wielu pozytywniejsze konotacje.

Mam wrażenie, że o klimat wolność w przypadku tej istotnej wszak instytucji było łatwiej w okresie peerelowskiej siermięgi i zamordyzmu. Odwołam się do z gruntu szczeniackich, acz przecież niemarginalnych, doświadczeń z końca lat 80.

Wiosną 1989 r. wraz z grupą "zielonych" skupionych wokół "Kermita", punkowego narwańca i ideowego prowodyra, zorganizowaliśmy wystawę w kościele Św. Marcina. To świątynia dedykowana duszpasterstwu środowisk twórczych, wówczas sprawował nad nią pieczę ksiądz Mirosław Drzewiecki. Wystawa zbiegła się z remontem prezbiterium, co ułatwiło przygotowanie na wkroś "młodzieżowej" eskpozycji złożonej z ulotek, grafik, plakatów. Na czas remontu przypadł także koncert zaproszonych przez nas grupy Kormorany - wówczas w szczytowym okresie testowania granic psychodeliczno-punkowej improwizacji. Kto otarł się w tamtych latach o wrocławski underground, wie na czym polegały ich "zmiennokształtne rzeźby muzyczne". Koncert zdominował Jacek "Ponton" Jankowski dmący w saksofon, miotając się po pustym prezbiterium. Publiczność, w dużej części senioralna, obserwowała performance z powagą; do udziału w koncercie zachęcały parafialne komunikaty odczytane w całej diecezji. Nikt nie pomstował, nie padły oskarżenia o profanację. Choć pewnie wiele osób szczerze zdziwionych czuła się rozczarowana, że nie trafiła na recital sacro-songów.

W krypcie kościoła działała galeria, a w niej z kolei, inną wystawę zorganizowała Pomarańczowa Alternatywa. Spory fragment muru okalającego kompleks Ostrowia Tumskiego ktoś - nie bez związku z ekspozycją – pokrył antysystemowym graffiti. W tej scenerii, obok pomnika Jana XXIII, koncertował, dla kilku tysięcy osób, Big Cyc. Lata później, gdy na dobre zapuscił korzenie nowy system, pstrokacizna na ceglanym murze witała turystów, pielgrzymów, zmierzającym z placu Bema na Ostrów Tumski.

Przywołuje te powidoki, bo są emblematyczne w zderzeniu z rygorem jaki dziś Kościół rzymskokatolicki zwykł uosabiać, i z uwagi na charakteryzującą ową instytucją czujnością wobec nawet najbardziej niewinnych, banalnych, głupich gierek, które we włanej rozumianej tylko przez siebie i wiernych uzurpacji Kościół piętnuje, nagłaśnia, egzorcyzmuje, niezależnie, czy ma to jakikolwiek, a tym bardziej głębszy, sens i znaczenie.

Rytuał "Oto człowiek" przynależy pewnie do wydarzeń, które maja walor artystycznego epizodu. Traci na znaczeniu, jeśli ktoś skonfrontuje go ją powagą eklezjologii. Ale nie stanowi dla nas to żadnego problemu.

Wejście w przestrzeń sakralną, posiłkując się narzędziami ze świata téchnē - baterią telewizorów, głośników generujących ścianę dźwięku, figuratywną animacją i video artem – wydało nam się ciekawym eksperymentem znoszący dychotomię, do której zdaje się przywykliśmy, czyli: sztuka uprawiana "na klęczkach" kontra sztuka według zasady "włóżyć kij w szprychy". Afirmacja vs. skandal i prowokacja.

Ów podział dominuje w dyskusji i zawęża pole refleksji. Tak, jakby nie można było wchodzić ze sferą sacrum w nieoczywiste relacje, nawet za cenę błądzenia, zadając pytania i mnożąc wątpliwości, będące podglebiem tajemnicy, która kryje się za horyzontem każdej egzystencji.

Andrzej Jóźwik